Reklama

Strony

wtorek, lipca 24, 2007

Urlop

Urlop zaliczony!!
Powrót do Europy okazał się bardzo udany. Miły to zakątek świata!! Co najważniejsze, po dłuższej nieobecności człowiek może się nią ponownie nacieszyć.
Fotek z wakacji szukajcie na
http://hikingthepyrenees.blogspot.com

wtorek, czerwca 26, 2007

Wild, Wild NY

Zanim zacznę o tym o czym powinienem, to tylko wspomnę, że mam teraz w pracy urwanie głowy, bo mamy koniec fiscal year i jestem trochę overworked... dlatego ten tekst rodzi się powoli i w bólach.
330 (532 km)mil w obydwie strony... czyli 2.5 godziny w podróży by dotrzeć do celu i 3h spowrotem. A tylko po to by opuścić „płaskie” Long Island i dotrzeć do najwyższej góry w paśmie gór Catskill.

Góra wysoka na 4040 stóp (1234m) miała być moją próbą generalną przed wyprawą w Pireneje. Egzamin zdany – przeżyłem. Nie było jednak lekko.
O 8.00 spotkałem się ze znajomym i wyruszyliśmy w kierunku zachodnio północnym kierując się upstate. Była to moja jak do tej pory najdalsza wycieczka w głąb kontynentu. What a shame... ale co zrobić. Obiecuję się poprawić. Droga upływała nam na robieniu zdjęć, durnych pogawędkach o niczym i słuchaniu muzyki. Krajobraz po minięciu New York City robi się „dziki”. Coraz mniej zabudowań, coraz więcej zieleni. Ale pomimo tego świetne drogi, mosty które kierują cię w stronę Montreal i Quebec w Kanadzie. Ba, był nawet plan by się tam wybrać, ale poniechaliśmy go szybko. W końcu czekały nas większe atrakcje.
Pierwsze rozczarowanie przyszło podczas wizyty w Mc Donald’s. Nie ma hamburgerów, zaczynają je serwować po godzinie 11.00. Do tej godziny jest śniadaniowe menu, bagle, pancakes i muffins... normalnie skandal, ale nie można było nic na to poradzić. Zjadłem bagle.
Na miejsce dotarliśmy po 11.00 i pełni wigoru skierowaliśmy się w stronę szlaku. Nie spodziewałem się jednak, że najtrudniejszy szlak może być... tak trudny. Po pięciu minutach wysiadłem. Pragnę wspomnieć, że miałem na sobie plecak z balastem. To w ramach sprawdzianu „Pyrenees 2007”. No to pierwsza przerwa :). I tak po 20 minutach wspinaczki mieliśmy dwie przerwy po 5 minut. Zaczęło się byczo. Ale warto zaznaczyć, że kąt wchodzenia może nie wynosił 90 stopni, ale około 70 i to po osuwających się spod nóg kamieniach i skałach. Na szczęście powoli zacząłem chwytać oddech i było coraz lepiej. Śmiało więc skwitowałem, że jak w końcu złapię oddech, to zaczną mnie boleć nogi. Ale do tego dojdziemy. Po około godzinie byłem w stanie wspinać się na Mount Everest, oddech mi się uspokoił, ciało przyzwyczaiło się do zwiększonej dawki tlenu zamiast nikotyny no i nie czułem zmęczenia. Szkoda tylko, że zgubiliśmy szlak. Wprawdzie to nie była zbytnio nasza wina, bo cholernia łatwo go było zgubić, ale błędem było że za mało starania włożyliśmy by go odnaleźć. Kierowaliśmy się w górę wzdłuż strumienia, w końcu idąc wzdłóż strumienia też nie mamy prawa się zgubić. Pech chciał jednak, że doszliśmy do jego źródła, nie będąc nawet w połowie drogi na szczyt. Nie zrażeni jednak tym, stwierdziliśmy, że żadna to przeca filozofia dostać się na szczyt, wystarczy kierować się pod górę. Droga robiła się coraz ciekawsza, bo zaczęło się przedzieranie przez haszcze, drzewa iglaste, pokrzywy, skały... istny hardcore. Po godzinie pierwszej ja z swoim świetnym zmysłem orientacyjnym stwierdziłem, że idziemy w złą stronę. Jak to w złą przecież pod górę? Otóż nie do końca, bo trafiliśmy na dosyć płaski odcinek. Na co mój kompan, że już musimy być blisko szczytu, bo zmieniła się flora... No to ja aktywowałem swój alpejski instynkt. Spojrzałem na zegarek, stwierdziłem, że jak jest po pierwsze i słońce jest tu, to kierujemy się na południe (amatorzy nie wzięli kompasa). Na pytanie w którą stronę powinniśmy się kierować, zostałem uraczony melodyjną odpowiedzią „ nie wiem”. Well, no to kurna idziemy dalej pod górę... W końcu zacząłem wymyślać niestworzone historie, porównując naszą sytuację do Blair Witch Project, wymyślać co się z nami stanie jak zginiemy, jak się pojawi niedźwiedź itd. Było klawo! Mniej klawo zrobiło się o godzinie 2, gdy dotarliśmy (chyba) na szczyt, ale nie w miejscu w którym chcieliśmy się znaleźć... krajobraz wyglądał jak na Tungusce po katastrofie meteorytu. Tutaj moja wyobraźnia sięgnęła zenitu. Zaczęło robić się nieciekawie. Mieliśmy dwa wyjścia, błądzić dalej, albo błądzić starając się wracać. Wybraliśmy bramkę numer 2 i zaczęla się jazda. Niczym John (ten starszy pan) z „Lost” starałem się za wszelką cenę odnaleźć ścieżkę którą wchodziliśmy, ale w związku z tym, że nie jestem łysy, to mi się to nie udało. Postanowiliśmy schodzić prosto w dół, wychodząc z założenia, że dotrzemy do jakiejś drogi. Po godzinie zaczęło w końcu jednak doszliśmy do strumyka. Tutaj euforia została natychmiast ostudzona atakiem komarów i pokrzyw. Nie było wyjścia trzeba było zacząć schodzić strumykiem, co skutecznie obniżyło nam tempo. Zaczęły powoli nas boleć kolana, a z każdym zakrętem atakowało nas rozczarowanie, że to jeszcze nie koniec. Szybka analiza sytuacji mówiła, że na dole powinniśmy być o 16.15 najpóźniej. Ale jak się okazało, nie miało to pokrycia w rzeczywistości z dwóch powodów. Po pierwsze, dotarliśmy do innego strumyka, a po drugie kolana odmówiły mi posłuszeństwa i nie było najmniejszej mowy o jakimkolwiem poruszaniu się. Dalsze zejście na dół przypominało drogę Jezusa na ukrzyżowanie (w szczególności, gdy zobaczycie zdjęcie moich nóg zrozumiecie co mam na myśli). Posuwałem się najmniejszą możliwą prędkością. Nie mogłem zgiąć w ogóle kolan. Tak! Odbywałem walkę z swoim wewnetrznym ja, ze swoimi demonami, które mówiły mi by zrobić przerwę. Tragizm sytuacji zacząłem rozumieć, gdy minęliśmy kupkę ułożonych kamieni. Normalnie Blair Witch Project. Gdyby nie kijek który skutecznie pomagał mi pokonywać centymetr za centymetrem, wywaliłbym spiwór z plecaka i się położył dając moim nogom odpocząć. Pchała mnie do przodu silna wola (szkoda, że przy rzucaniu palenia się nie pojawia), brak zasięgu w telefonie komórkowym i ochota na jakiegoś hamburgera i ice-cream. Nie wiem dokładnie kiedy, ale w końcu natknęliśmy się na cywilizację, a był to rozpadający się wodospad. A po kolejnej pół godzinie dotarliśmy do mostu. BYLIŚMY BLISKO!! I wtedy spotkaliśmy też człowieka!! Tak, istotę ludzką! Moje szczęście nie znało granic. Problem pojawił się, gdy się dowiedzieliśmy, że oddaliliśmy się trochę od naszego szlaku i skończyliśmy na innym. Oba oddalone od siebie o 2 mile. Nie było mowy o przejściu tego odcinka. Moje kolana nadawały się tylko do wymiany. Udało nam się na szczęście wziąć stopa. Miły pan podrzucił nas, młoda niewiasta zmartwiła się stanem moich nóg i kolan (ładna była!!). Skwitowałem to tak, że chciała mnie po prostu poderwać i żałuję do dziś, że nie dałem jej nr telefonu na wypadek, gdyby chciała się dowiedzieć jak się czuję. Najfajniejsze z tego wszystkiego było to, że nie byłem zmęczony. Tzn. Byłem, ale nie byłem zmordowany. Wszystko rozchodziło się tylko i wyłącznie o ból w kolanach, który skutecznie blokował inne impulsy nerwowe.
Wyprawa udała się zajebiście!!
Trasa jaką przejechaliśmy



dla porównania mapa całego NY state.

Trochę zdjęć z trasy


Tutaj kolega dał mi delikatnie do zrozumienia, że jak nie chcę by nas wzięli za terrorystów to lepiej żebym się powstrzymał od robienia takich zdjęć.




Ładna chmurka :)



Wiem, że na was to nie zrobi wrażenia, ale uwierzcie mi, że w dla mieszkańców stanu gdzie ograniczenie prędkości wynosi 55 mph jest to lekko dużo :)


























piątek, czerwca 01, 2007

Pirenejowato...

Klamka zapadla... 1000$ na bilety wydane... swój sławetny tydzień urlopu spędzę nie w Japoni i nie na Alasce, a w Pirenejach. Razem z kuzynem Kuba mamy zamiar 15 lipca zaatakować te góry. Wszyscy czarno widzą mój udział w tej wyprawie... kondycja zerowa, palacz, leń patentowany... no cóż najwyżej skończę pijąc hiszpańskie wino w Vitori. Sprawa z paszportem zakończyła sie tak, że w środę byłem w konsulacie po tymczasowy... gdyż na 10-letni nie czeka się teraz 3 miesiące, a od 3-5... normalnie nóż sie w kieszeni otwiera. Na szczęście pani konsul była bardzo miła i sympatyczna i fajnie się z nią całą sprawę załatwiło! Jak co w linkach daję adres bloga odnośnie naszej wyprawy... jeszcze nie wiem co tak będzie. Jedyne co zdecydowałem, to że będziemy tam pisać po angielsku... z wszystkimi gramatycznymi błędami jakie jestem w stanie zrobić.

Acha kupiłem sobie ostatnio nową cyfrówkę... Na następny dzień się okazało, że sklep mnie obciążył za aparat podwójnie... a uwierzcie mi, że nie należy do przyjemnych uczucie, że z konta ci wyparowało $400. Na sczęście 4 telefony wyjaśniły sprawę.






























środa, maja 16, 2007

Katrina

Dzisiaj znajoma podesłała mi fajne zdjęcia huraganu Katrina. Enjoy!
Nie mam pojęcia kto jest ich autorem.

















poniedziałek, kwietnia 30, 2007

Bay...

Ostatnio zabieram swój tyłek w troki i mojego psiaka pakuję na przednie siedzenie i jedziemy na spacer nad zatokę. Takie zielone miejsce, gdzie znajdują się boiska do baseballa, nogi, kosza itd. Bardzo sympatyczne miejsce. Zdjęć tam pięć na krzyż zrobiłem i mimo, że są nieciekawe wrzucę je :)